PPMiD (odc. 9) - Budapeszt

                                                                                                                                              

W tym roku postanowiliśmy, że nasza ekipa wybierze się na mecz zagraniczny. W zIS stadion ujpesztuasadzie to bardziej ja się wybiorę, bo dla moich towarzyszy mecze poza granicami Polski, nie są może chlebem powszednim, ale bywają na nich.

 

Ja natomiast od kwietnia 2010 roku nie opuściłem terytorium Rzeczypospolitej. Do zagranicznych wojaży mnie nie ciągnie, bo zbyt wiele jest jeszcze miejsc w Polsce, które chcę koniecznie w mym życiu zobaczyć.

Wyjazd jak zawsze komplikowała moja praca, którą w dniu wyprawy kończyłem o 7:00 rano. Wymusiło to, po dokładnej analizie terminarzy, tras dojazdowych opcję Budapesztańską.
Ujpeszt swój mecz z Nefci Baku grał dopiero o 21 a nam niezastąpiona mapa Google pokazywała 6 godzin podróży. Co prawda już dawno opanowaliśmy sztukę teleportacji, ale jak do tej pory tylko w Polsce.  
Otrzymałem zaszczytny tytuł organizatora wyprawy i zaczęło się powolne załatwianie formalności. Hotel, akredytacje (pomógł Olo), sprawdzenie atrakcji turystycznych itd. itp. Do początkowo dwuosobowego składu, dołączył nowy 3dtripowiec, Radek, który debiut w naszej ekipie miał już za sobą, ale był to mój pierwszy wyjazd w jego towarzystwie. Po powrocie wiem już, że nie ostatni, bo Radzio okazał się bardzo dobrym kompanem.

Wyjazd zaplanowany był na 10 rano, spod siedziby naszej redakcji. Ja po pracy docieram do domu, jem śniadanie, biorę prysznic, pakuję torby i ruszam pokonać pierwszy etap mojej podróży. Chłopaki czekają już gotowe do wyjazdu, gdy zjawiam się z bagażami. Zajmuję miejsce z tyłu i od tego momentu jest to już nasza wspólna podróż.
Postanawiam złapać trochę snu, więc składając kierowcy ustne oświadczenie o moim stosunku do obowiązujących przepisów prawa drogowego - jako, że jest to mój całkowicie prywatny stosunek zwalnia mnie to z dalszych komentarzy.
Polskę przesypiam do granicy. Budzę się na chwilę, aby jeszcze w ojczyźnie zakupić kawę, po chwili mijam opuszczone przez strażników granicznych budki (te same co w kwietniu 2010 roku) i kawę kończę już na Słowacji. Tu już zajmując przepisową pozycję w samochodzie, kimam do następnej granicy, która również nie jest obecnie pilnowana i budzę się dopiero na węgierskiej ziemi.

Docieramy do Aquanicum i zbliżamy się do Limesu. Tak pewnie napisałbym kilkanaście wieków temu. A może i napisałem w poprzednim wcieleniu, list tej treści do dalekiego domu, pilnując wówczas granic Imperium przed hordami barbarzyńców…
Tu właśnie przebiegała granica cywilizacji. Rzeka Dunaj, która przez długie lata była granicą pomiędzy najwspanialszą cywilizacją jako w dziejach stworzył człowiek a światem dzikich ludów, nieznających nawet pisma.
Budapeszt powstał na gruzach dawnego rzymskiego miasta, która w latach swoje świetlności mogło liczyć ok. 40 000 mieszkańców.
Dziś pozostały tylko ruiny i spora liczba zgromadzonych w muzeum artefaktów. Mnie, jako wielkiemu miłośnikowi Imperium Romanum, sprawiło wielką frajdę to, że mogłem zobaczyć wiele przedmiotów rzymian, których nie dane mi było wcześniej oglądać. Wisienką na torcie był znakomicie zachowanych posąg mojej ulubionej Bogini – Nemesis.IS nemesis

Te atrakcje były jednak tylko pięknym dodatkiem do naszej wyprawy. Nie było by nas tam, gdy nie mecz Ujpesztu. Mecz rozpoczynał się o 21,  więc był jeszcze czas na posiłek. Trafiamy do knajpki, której oferta zaciekawiła mnie podczas internetowych poszukiwań. Pierwsze, co na Węgrzech daje znać, że jesteśmy w innym kraju, to bariera językowa, która jest całkowicie nie do przejścia. Nie idzie zrozumieć ani jednego słowa. Moja znajomość węgierskiego ogranicza się do kilku słów. Olo z Radkiem znają chyba tylko jedno - gulasz. IS 37554898 10209401092984600 823332689338695680 n1
Kelner podał nam menu, które studiujemy jakbyśmy mieli zamawiać co najmniej u Amaro. Po 5 minutach pada przy stole – nic, ku…a z tego nie rozumiem. Rozumieliśmy parę pozycji, cola, tonic, fanta, caj, kava. Z dań głównych udało nam się znaleźć słowo gulasz! Gorzej, że w karcie były dwie takie pozycje. Męską decyzję podjął Olo, który wskazał palcem co zamawiamy razy x3. Kelner na szczęście znał niemiecki, więc mogliśmy sobie wymieniać uprzejmości, danke, bite…IS 37421686 10209401092424586 4545772551200047104 n
Niezrażony tym wszystkim udałem się z ogródka do środka restauracji w celu poszukiwania toalety. I zamiast zaglądać do każdej możliwej dziury, coś podkusiło mnie aby spytać kelnera. Toalete? – padło z moich ust. Eszemerkeszwerdrerawkaszr – mniej więcej coś takiego usłyszałem w odpowiedzi, na szczęście kelner wskazał mi też kierunek drogą i to znacznie ułatwiło sprawę.

Całe szczęście po moim powrocie do stolika okazało się, że gulasz faktycznie znaczy gulasz i dostaliśmy 3 talerze pełne węgierskiego przysmaku. Niestety, nie była to uczta dla podniebienia. Byliśmy i głodni i spałaszowaliśmy solidne porcje, ale w gulaszu bardzie było czuć pomidory niż paprykę. Do tego zamiast chleba były haluszki.

Posileni ruszamy w stronę hotelu.
Ponieważ to ja wybierałem hotel, a więc nie mógł się ono znajdować w widocznym miejscu. Wciśnięty pomiędzy budynki, które po części należały do jakichś zakładów, po części były mieszkalne.
Obiekt w którym spaliśmy był zrobiony w stylu amerykańskiego zajazdu na dzikim zachodzie.
Dziki zachód na Węgrzech wyglądał trochę śmiesznie. Podobnie jak nasza próba zameldowania się.
Okazało się, że rezerwując przez Internet za nocleg zapłaciliśmy więcej niż w cenniku na stronie, chyba przez to, że rezerwację robiłem za pośrednictwem jednej z popularnych wyszukiwarek hoteli.
Pani z obsługi, która na szczęście znała angielski, przeliczyła nam euro na forinty i po chwili okazało się, że Radek z Olem wydali cały swój zapas madziarskiej waluty.
Doszło do niespotykanej sytuacji, kiedy to jedynym mającym kasę w portfelu byłem ja. To chyba pierwszy taki przypadek i zapewne ostatni podczas naszych wyjazdów.

Pokój hotelowy bardzo fajny. Był to w zasadzie apartament. Wchodziło się do wielkiego pomieszczenia, które miało aneks kuchenny i wejście do łazienki oraz wielkie łóżko, które ostatecznie przypadło mi… Drugi pokój to już typowa sypialnia. Parę łóżek i nic więcej.
Był telewizor, ale zamiast niego podłączyliśmy lodówkę. Chwila relaksu, po której wspólnie z Radkiem udałem się w poszukiwaniu sklepu spożywczego. Trafiamy na Tesco, więc przynajmniej nie będzie problemu aby się dogadać. Towar do koszyka i do kasy. Ceny? W zasadzie 1 do 1 z Polską.
Znacznie tańsze było jedynie miejscowe wino (butelka Byczej Krwi ok. 5zł) oraz arbuzy.
Innych przysmaków nie kupowałem, choć miałem ochotę na jakieś węgierskie kiszonki. Niestety w Tesco ten sam asortyment co u nas, lokalnych produktów jak na lekarstwo.
Wracamy do hotelu po Ola, pakujemy plecaki i ruszamy na stadion.IS stadion ujpesztu

Obiekty Ujpesztu oddalony było od naszego hotelu o jakieś 200 metrów.
Po drodze mijamy rozkładane na szybko stoiska z słonecznikiem. Widać mieszkańcy Górnego Śląska muszą mieć z Węgrami coś wspólnego. Hitem jest stoisko przedsiębiorczego Cygana, który przytachał pod stadion wielki plastikowy pojemnik wypełniony na przemian napojami i bryłami lodu.
Warto tu wspomnieć o pogodzie jaką mieliśmy. W Polsce było pochmurnie, deszczowo. Podobnie na Słowacji. Aura zupełnie inna po drugiej stronie Karpat. Mieliśmy okazję przekonać się jaki wpływ na pogodę mają góry.
Praktycznie wszyscy kibice pod stadionem ubrani w barwy. Jedna trójka z wielkimi plecakami, bez żadnych barw to my. Na szpicy idzie Olo i to do niego właśnie podbija policjant z pytaniem Azer? Azer? Zostaliśmy wzięci za kibiców drużyny przyjezdnej. Szybko mówimy Poland, Press i stróż prawa tylko mile się uśmiecha. Podobnie jak i my śmiejąc się z tego, że Olo został wzięty za Azera.


W tym momencie zaczyna się coś co i opisać nie łatwo a uwierzyć w to jeszcze trudniej. Godzinna droga spod bramy na murawę.
Wypatruję okienko z napisem Acredytacio czy jakoś tak. Obstawiamy, że to miejsce wydawania akredytacji. Strzał w 10. Po drugiej stronie okienka, pani w wieku ok. 50 lat, nieznająca chyba, żadnego słowa w obcym języku. Pierwszy podchodzi Olo, pokazuje legitymację, pani znajduje go na liście i dostaje bilet. Drugi podchodzę ja – i dostaję kamizelkę FOTO, podobnie jak Radek. Coś nam nie gra bo wszyscy mieliśmy przyznane akredytacje na FOTO. Olo próbuje się dogadać z panią z okienka, ale Ona nie rozumie nic z tego co my mówimy a my nic z tego co Ona. Nie pomaga nawet pokazanie na telefonie maila z klubu z informacją, że Olo ma akredytację FOTO. Odpuszczamy próbę porozumienia się i szukamy kogoś kto zna angielski. Urocze stewardesy owszem znają, ale jedyne, w czym  nam pomogły, to wskazania drogi do budynku klubowego. Tam znów 2 ładne dziewczyny i ochroniarz. Cała trójka mówi po angielsku, ale nie bardzo wie jak rozwiązać nasz problem. Każą czekać. Mija chwila. Podchodzi do nas ochroniarz i pyta Ola: What your name? Marcin Strzyżewski. My w śmiech, Węgrzy w śmiech i dopiero po okazaniu legitymacji Węgier, próbuje przedukać dane Ola przez radio. Poddał się po powiedzeniu Marcin, Poland.
Przychodzi w końcu jakaś elegancka laska. Może rzecznik klubu? Znów ta sama gadka, że nie mamy kamizelki dla Ola, znów tłumaczenie pokazywanie maila, pani dzwoni gdzieś, być może negocjowała jego wejście na murawę z samym Orbanem. Po chwili w naszą stronę zmierza Pani z okienka z kamizelką w ręce. Super. Mamy w komplecie stroje, teraz pora wejść na murawę. Tylko jak?
Dostaliśmy jakąś informację dla dziennikarzy w języku angielskim z mapą (którą zdołałem zrozumieć dopiero w 30 minucie meczu) a dobra, pierwsza brama, wchodzimy. O dziwo brama zostaje nam otwarta tylko, że lądujemy na trybunie! Coś nie tak. Wracamy, szukamy innej, której nie ma. Są za to kasy. Zdenerwowani, zmęczeni tym chodzeniem, nie wiem czemu to ja dostaję zadanie dogadania się w kasach. Dukam coś po angielsku a kolejna pani z okienka rozpoznaje tylko, że to chyba mowa Szekspira i na migi pokazuje, aby czekał, woła kogoś i po chwili kolejny Cygan, z dumą mówi Come with my. To ruszamy na pielgrzymkę. Cygan na czele, my za nim i trafiamy do… budynku klubowego, gdzie znajomy ochroniarz i stwerdesy są rozbawione naszym ponownym pojawieniem się. Tłumaczą naszemu przewodnikowi, że nie tędy bo za chwilę znów idziemy na drugi koniec stadionu, do bramy… którą już weszliśmy wcześniej. Okazało się, że tak to właśnie działa. Na murawę wchodzi się bezpośrednio z trybuny.  

Uradowani, że udało nam się dostać na plac gry, wyrąbani przy tym jak konie po westernie ostatkiem sił człapiemy za bramkę – oczywiście tę, za którą znajduje się młyn Ujpesztu. IS 37408083 10209401090944549 4068240563764199424 n


Tu postanawiamy zostać już na cały mecz. Choć mnie po chwili relaksu nosi, aby sobie trochę pozwiedzać. Udaje mi się namówić Radka, ale nasza wycieczka kończy się w narożniku boiska gdzie ochroniarz najpierw coś po węgiersku a potem łamanym angielskim mówi. Nic z tego nie zrozumiałem, ale przezornie wolałem się wycofać.  Dopiero na parę minut przed pierwszym gwizdkiem udaję się w kierunku tunelu z którego będą wychodzić piłkarze. Tym razem widząc stojących już tam fotoreporterów, pewnym krokiem mijam ochroniarza, który tym razem nie próbuje mnie powstrzymać. Oczekując na wyjście piłkarzy z tunelu, kątem oka widzę niepokojącą scenę. Służba porządkowo wygania Ola i Radka z naszego miejsca. Ratujecie mój plecak! – myślę
Zdezorientowany jednym okiem robię zdjęcie piłkarzy wychodzących na murawę drugim patrzę co też dzieje się z moim towarzyszami podróży. Ci jednak zostają ulokowani w bardzo nietypowym jak na fotoreporterów miejscu – wyznaczonej strefie obok ławek rezerwowych.
Zmierzam w ich kierunku, pytam o mój dobytek (na szczęście zabrali w komplecie), powodu dla którego musieli opuścić miejsce nie znają podobnie jak i węgierskiego.

Olewamy jednak dziwne wymysły organizatorów, bo równo z pierwszym gwizdkiem, swój występ zaczyna młyn Ujpesztu. To co usłyszeliśmy z znajdującego się za bramką sektora, niemal wbija nas w ziemię. Takiego dopingu to ja jeszcze nie słyszałem. Jeżeli ktoś myśli, że Legia czy Lech to kibicowskie potęgi, ma rację, ale samym śpiewem to Ujpeszt bije wszystkie polskie ekipy na głowę. Głośno, melodyjnie, przez całe 90 minut z 4 przerwami na radość po zdobyciu przez piłkarzy bramek, kiedy to młyn niczym w Argentynie zbiega na dół sektora i wskakuje na ogrodzenia. Można śmiało rzec, że cała nasza trójka a już na pewno zakochała się w węgierskich klimatach.

Gdy jednak mija efekt pierwszego WOW, przypominam sobie, że w kieszeni kamizelki mam tą mapkę dla prasy, której ni jak nie mogłem zrozumieć. I dopiero teraz coś mi zaczyna świtać. Te 2 żółte plamy obok murawy to nic innego jak sektory dla fotoreporterów. Coś zgoła odmiennego niż u nas. U nas praktycznie nie da się wyjść z aparatem zza bramki u Węgrów nie da się tam stanąć. No ale czegóż się spodziewać po nardzie który przeczące kiwanie głową traktuje jako potwierdzenie, u nich widać wszystko musi być na odwrót.

Dumny z siebie, że udało mi się zrozumieć mapę a tym samy znam drogę do pawilonu medialnego w przerwie udajemy się tam z Radkiem w celu poszukiwania cateringu. Trafiamy bezbłędnie, gorzej natomiast z węgierską gościnnością. Albo nic specjalnego nie było, ale Madziary wszystko już zjadły. W koszyczku tylko jakieś zakąski, trudno to nawet określić, jakiś wypiek a’la mini bułka. O lekko ostrym smaku. Na szczęście udaje nam się dopaść wodę, która była niezbędna, bo upał był taki, że nawet mi było sucho w gardle. Pojawia się nawet 2 litrowa butelka zimnej coli, która raz dwa zostaje rozlana między obecnych i nam też dostaje się parę łyków. Późnej jeszcze jedna butelka wody w magiczny sposób teleportuje się cateringu do rąk Ola i można zaczynać drugą połowę.

Ujpeszt pewnie wygrał swój mecz rewanżowy. W Azerbejdżanie było 2:0 dla Netefci, ale zostało to odrobione z nawiązką. Opuszczamy stadion, który sam w sobie jakoś nie powalił nas na kolana, od przeciętnej klasy obiekt, za to atmosfera na nim BAJECZNA!!!

Szybki powrót do hotelu, zimne pilznery lądują w naszych rękach i możemy spokojnie zająć się obróbką materiałów. To znaczy chłopaki mogą, bo ja zrobiłem sobie wolne nie zabierając laptopa więc wygodnie rozciągam się na kanapie, dopijam piwo i przeglądam co tam nowego w necie, bo na szczęście w hotelu jest Wi-Fi

Mi spało się bardzo dobrze, Olo z Radkiem narzekali na jakieś odgłosy zza ściany, ale musiały dochodzić gdzieś z drugiej strony, bo ja nic nie słyszałem. Wstaję wyjątkowo wcześnie, co nie jest najlepszym pomysłem, bo w południe drzemka zwala mnie z nóg w samochodzie i większą część trasy znów przesypiam. Nim jednak uciekłem w objęcia Morefusza, miałem okazję zobaczyć muzeum pełne rzymskich artefaktów.

Zwiedzanie muzeum Aquinicum, było moją propozycją na którą reszta grupy przystała.
Jako bezgranicznie zakochanemu w Imperium Romanum wizyta w tym miejscu była obowiązkiem i pewnie gdybym musiał wybierać mecz albo muzeum wybrałbym muzeum.

Tu warto zrobić małą lekcję historii. Na terenach dzisiejszego Budapesztu znajdowało się w czasach antyku graniczne miasto Aquinicum. Była to, jak na owe czasy, ogromna metropolia, która liczyć mogła nawet 40 000 mieszkańców. Stanowiła ważny ośrodek na limesie, linii granicznej Imperium, którą w owych czasach była rzeka Dunaj. Metropolia ta posiadała centralne ogrzewanie, brukowane ulice, wiele budowali użyteczności publicznej. W 410 roku rozpoczął się upadek miasta. Najpierw bez walki został ono oddane Hunom, którzy je splądrowali, później przeszło w ręce Awarów a ostatecznie w 896 roku osiedlili się tam Madziarowie.

IS 37623528 10209401089304508 5300964111213920256 n

Obecnie po śladach świetlności Imperium Romanum, zostało tylko, to co przez wielki chowała w sobie ziemia. Fundamentu budowli i tysiące artefaktów. Muzeum prezentuje się bardzo okazale. Choć ja miałem ogromny niedosyt, bo mógłbym każdy eksponat oglądać godzinami. Olo z Radkiem nie są, fanami Antyku, więc traktowali to muzeum jak większość zwiedzających. Zobaczyć bez większych emocji. Tu muszę dodać jeszcze małą ciekawostkę. Podczas zwiedzania zainteresował nas jeden… owad, który latał w okolicy jakiś krzaczków. Jako, że mieliśmy aparaty w gotowości, zaczęło się pstrykanie. Jak się później okazało sfotografowaliśmy zadrzechnię fioletową, bardzo rzadko występujący okaz.IS ruiny murów rzymskich

Kończmy zwiedzanie i rozpoczyna się długa i okrężna droga powrotna do domu. Rezygnujemy z najkrótszej trasy do Krakowa a wybieramy tą bardziej malownicza.
Wiodła ona przez Bratysławę, gdzie udajemy się głównie w celu sfotografowania zamku. Olo z Radkiem wybierają opcję fotografowania z platformy widokowej mostu na którym znajduje się słynna restauracja UFO. Ja w tym czasie spaceruję sobie wzdłuż Dunaju.

 

Postanawiamy zjeść posiłek na trasie, ale nie był to do końca najlepszy pomysł. Raz, że Słowacja to bezludna pustynia, gdzie z trudem można dostrzec ślady życia poza większym ośrodkami a dwa, że trafiliśmy na jakiś zajazd,  w którym podawane jedzenie było takie sobie, za to liczyli za nie jak za woły.

IS 37488676 10209401087824471 5550621145562087424 n

A później to już, granica, Kraków, Nowa Huta, prysznic i planowanie kolejnego wyjazdu…

19.07.2018 Budapesz-Bratysława

Skład ekipy: Olo, Radek i niżej podpisany autor :)

Dariusz Grochal

Pin It

Odwiedziło nas

DziśDziś1301
WczorajWczoraj172
Ten TydzieńTen Tydzień1301
Ten MiesiącTen Miesiąc5632
W SUMIEW SUMIE1188941

REDAKCJA