Sportowo-turystyczny tour. Lipiec 2017 [relacja]
W tym roku udało nam się to, na co zwykle brakuje czasu. Pojechać w Polskę na spokojnie. Pozwiedzać nowe miejsca, zaliczyć nowe stadiony. Poznać jeszcze lepiej swój kraj.
Wybór miejsc, które zobaczymy zależał oczywiście od terminarza piłkarskich rozgrywek. Pierwsza kolejka Ekstraklasy sezonu 2017/2018 pokryła się z runda przedwstępna rozgrywek o Puchar Polski, co znacznie ułatwiło nam planowanie wyjazdu. Długiego, bo aż trzydniowego, podczas którego większość czasu spędziliśmy na Mazowszu, w drodze powrotnej zahaczając jeszcze o atrakcje województwa świętokrzyskiego.
Dzień pierwszy (14-07-2017)
Wszystko, co najlepsze zawsze rozgrywa się na początku wyjazdu. To nieopisane uczucie, kiedy opusza się dom i rusza na szlak. Powiew wolności, ogromna chęć przeżycia kolejnej przygody, postawienie stopy tam, gdzie się jeszcze nie było. Punktem A na naszej trasie był Płock. Miasto prawdopodobnie znane z nazwy wszystkim mieszkańcom kraju nad Wisłą. Zresztą Wisłę zobaczyliśmy w Płocku i to aż w podwójnym wydaniu. Na pierwszy strzał poszła ta, która gra w Ekstraklasie. Nim jednak dotarliśmy na stadion, zdążyliśmy zameldować się w hotelu, zlokalizowanym dwa kroki od stadionu im. Kazimierza Górskiego.
W piłce najpiękniejsze jest to, gdy wraca się na wyjazdowy szlak po dłuższej przerwie. Niby można żyć bez piłki i przez tę prawie miesięczną przerwę miedzy sezonami, jakoś mi jej nie brakowało. O dziwo nie przybyło od tego wolnego czasu i nie udało się nadrobić życiowych zaległości. Świat kręcił się dalej, słońce świeciło w południe wstając rano na wschodzie a zachodząc na zachodzie. Wystarczyło jednak zobaczyć w kasie kopertę ze swoim nazwiskiem, w której czekały plakietki z napisem FOTO, zrobić pierwszy krok za bramę i od razu jakby człowiekowi ubyło 10 lat.
Z miejsca zapomniało się o zmęczeniu, problemach tych mniejszych i większych, niespełnionych marzeniach, niezrealizowanych planach, politycznych sporach. Liczyło się tylko to jedno. Tak – znów jesteśmy tu, gdzie nasze serca. A tam gdzie i serca tam i nasz dom. Stadion to magiczne miejsce. I nie ważne, że grzeje w plecy, pić się chce i organizm wolałby może poleżeć w cieniu z piwem, gdy głowa chłonie tę całą atmosferę, nowego miejsca. I czy ważny w tym wszystkim jest mecz, albo jego wynik? Gdy patrzy się na te pareset osób, które przebyły tak jak my daleką drogę (bo z Gdańska), by spędzić tu niewiele więcej niż 90 minut. Gdy patrzy się na uradowane twarze miejscowych kibiców, że znów był pierwszy gwizdek i piłka znów toczy się po zielonej trawie. Gdy choć te 90 minut człowiek jest w swoim świecie, wśród swoich, którzy, tak jak i my, kochają to, co zwie się magią futbolu. Z kronikarskiego obowiązku dodam tylko, że Lechia pokonała tego dnia 2:0 płocką Wisłę i trzy punkty pojechały nad morze.
My zaś po lekkim ogarnięciu się w naszej kwaterze, również niesieni falą emocji, wypływamy na miasto. Początkowo plan, pójścia do pierwszego lokalu jaki znajdziemy zmienia się w plan podboju świata, czyli - na rynek Płocki marsz. Tam jednak po odbiciu się od drzwi knajpy, w której brakło już dla nas stolików i znalezieniu z trudem wolnych w innej, emocje nieco spadły. Już nie te lata, by chciało się pić do dna (czy do dnia, co w sumie na jedno wychodzi). Po pierwszych szybkich łykach zimnego piwa przychodzi odprężenie i niechęć do dłuższego biesiadowania, niż przewidziane w planach 2 piwa. Choć te dwa wspólne piwa, to chyba i tak było nasze największe wyjazdowe pijaństwo w historii. Cóż, co kto lubi. Zamiast zalewać mordy (modne ostatnio słowo), wolimy rano wstać z trzeźwymi głowami i siłami do dalszych podbojów.
Dzień drugi (15-07-2017)
Tu dopiero zaczyna się turystyczna część naszej eskapady. Drugi z zaplanowanych na tym wyjeździe mecz był dopiero wieczorem w Nowym Dworze Mazowieckim. Jest więc zatem czas zobaczyć, co też Płock ma do zaoferowania. Ma za pewnie znacznie więcej, niż my zobaczyliśmy, ale i tak jesteśmy pod sporym wrażeniem. Pierwsze WOW, zrobiliśmy patrząc na Wisłę (rzekę).
W sumie, może wydać się to dziwne, bo Królową Polskich Rzek oglądamy w swoim mieście codziennie, ale jej szerokość w Płocku jest ogromna. O wiele większa niż Krakowie, nie robiłem pomiarów, czy nie większa, ale wizualnie na pewno porównywalna z tym, co widziałam w Toruniu. Kolejnym etapem było zwiedzenie Muzeum Archidiecezjalnego w Płocku. Spodziewałem się co najwyżej jakichś sakralnych eksponatów i zostałem zaskoczony, a wręcz zawstydzony, swoją znajomością historii. Choć podejrzewam, że większość z Was nie ma pojęcia, że to właśnie w Płocku znajduje się najstarsza (sic!) zachowana korona Piastów! Warto wspomnieć jeszcze o innych eksponatach, jak np. relikwie św. Franciszka z Asyżu. To tylko niektóre atrakcje z Płockiego muzeum. Zobaczyliśmy również wnętrze Bazyliki Katedralnej Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny.
Trudno nazwać to dokładnym zwiedzaniem miasta, ale najważniejsze punkty zostały zaliczone. Do meczu mieliśmy jeszcze sporo czasu, ale postanowiliśmy wolnym tempem zmierzać w stronę Nowego Dworu. Pierwszy postój robimy w Wyszogrodzie. Historyczny gród, z którego świetności nic już nie zostało. Kontynuując podróż docieramy do kolejnego miejsca, które niejedną historię widziało.
Twierdza Modlin, bo to o niej jest mowa, znana jest pewnie każdemu. Każdy choć raz słyszał tę nazwę a pasjonaci militariów pewnie planowali wyprawę w to miejsce. Gorzej, że w zasadzie można tam tylko przyjechać i zrobić sobie fotkę. Zwiedzać nie ma czego. Nikt nie pomyślał do tej pory o zrobieniu jakieś sali historycznej z eksponatami, zapisem historii tego miejsca. Spacerujemy po zniszczonych budynkach, których stan stwarza wręcz niebezpieczeństwo dla zwiedzających. Rozbite szyby i tafle szkła na podłodze powinny być przestrogą, żeby nie zabierać tam dzieci. Całość podobno poszła już w prywatne ręce i ma być przekształcona w centrum handlowo-usługowe z pozostawieniem części na ekspozycję muzealną.
Pożyjemy zobaczymy. Gdyby nie możliwość wyjścia na wieżę i panorama jaka rozciąga się z jej szczytu, domagałbym się chyba zwrotu pieniędzy za bilet i czas stracony na deptaniu po zrujnowanych budynkach i korytarzach uważając aby nie zrobić sobie krzywdy. Panorama jest za to fantastyczna. Wielka szkoda, że w tych budynkach nie zrobiono jakiegoś Centralnego Muzeum Wojska Polskiego. To chyba jedyny obiekt, w którym można by bez trudu zaprezentować historię polskiego oręża od czasów Piastów po dzień dzisiejszy. Miejsca na pewno by nie brakło.
W Nowym Dworze Mazowieckim szukamy już tylko restauracji. Ostatecznie i tak lądujemy tam gdzie zawsze, czyli w budzie z kebabem. Te na dobre opanowały Polski rynek gastronomiczny. I nawet, gdyby chciało się zjeść czasem coś innego, to i znaleźć trudno, i zwykle drożej, i do tego jeszcze mało kiedy smaczniej, czy nawet porównywalnie. Zostając przy kulinarnym wątku, cofnijmy się dzień wstecz, kiedy to podczas konsumpcji piwa na płockim rynku, zjedliśmy małe co nieco. I tym razem posiłek był niczym z bankietów dla gwiazd mediów, na które nas nie zapraszają (czego zresztą biorąc pod uwagę, wszystkie ą i ę oraz konieczność ubierania garniturów – wcale nie żałujemy). Wylądowaliśmy w uroczej knajpce Antrykot Steakhouse. Moja Black Angus Salad – była strzałem w dziesiątkę. Zdecydowanie najlepsza sałatka, jaką do tej pory jadłem. Olo poszedł nieco bardziej w klasykę zamawiając burgera wołowego. Była to nasza kolacja, wcześniej był też obiad – tu również warto wspomnieć miejsce naszego posiłku – Marmaris Doner Kebap. Lokal wskakuje do pierwszej trójki odwiedzonych prze mnie budek z kebabami (a będzie ich już parę setek). Mniej więcej ta sama klasa, co King Kebab w Zgierzu. Płock wygrywa posiadaniem w ofercie oryginalnych tureckich napojów w puszkach.
Ale i tak numerem jeden dalej pozostaje Efez z Legnicy. Aby już , zamknąć , wątek kulinarny , ostatnim , posiłkiem drugiego dnia podróży, były dania jakie zjedliśmy na trasie Nowy Dwór Mazowiecki – Radom. Już w okolicach Radomia w jakimś (szkoda, że umknęła nazwa) barze 24 dla tirowców. Bardzo smaczna polska kuchnia. Mój wybór padł na rzadko pojawiąjącą się w menu – świeżonkę,. Olo, znów klasyka – kotlet drobiowy z serem.
Nim jednak zakończyliśmy ten dzień, był jeszcze mecz w Nowym Dworze Mazowieckim.
Pod stadionem meldujemy się na dobre 2 godziny przed pierwszym gwizdkiem. Co tu robić? Olo miał nawet pomysł by rozłożyć sobie koc i leżeć w cieniu. Ostatecznie obdzwoniliśmy kogo się dało a potem ja udałem się na zasłużony relaks. Godzinna drzemka zrobiła bardzo dobrze mojemu stale przepracowanemu organizmowi. Potem jeszcze kawa (dzięki Bogu, normalna, parzona, fusiasta) w budynku klubowym i siły odzyskane.
Nim jednak zakończyliśmy ten dzień, był jeszcze mecz w Nowym Dworze Mazowieckim.
Pod stadionem meldujemy się na dobre 2 godziny przed pierwszym gwizdkiem. Co tu robić? Olo miał nawet pomysł by rozłożyć sobie koc i leżeć w cieniu. Ostatecznie obdzwoniliśmy kogo się dało a potem ja udałem się na zasłużony relaks. Godzinna drzemka zrobiła bardzo dobrze mojemu stale przepracowanemu organizmowi. Potem jeszcze kawa (dzięki Bogu, normalna, parzona, fusiasta) w budynku klubowym i siły odzyskane.
Pucharowy pojedynek Świtu z Odrą Opole, który zobaczyliśmy tego dnia, był znacznie ciekawszym widowiskiem, niż ten z dnia poprzedniego. Na boisku pewne zwycięstwo gospodarzy. Podobnie zresztą na trybunach, gdzie kibicie Świtu prezentują oprawę i pirotechnikę (dalej niestety zakazaną przez polskie prawo). Mecz zaliczony, stadion zobaczony, wrażenia jak najbardziej pozytywne.
Odpalamy GPS-a i ruszamy na nocleg do Grubego. Nazwa hotelu, w którym przyszło nam nocować ogromnie przypadła nam do gustu. Podobnie zresztą, jak i jakość pokoi hotelowych w stosunku do ceny za pobyt. Bardzo wysoki standard, o co naprawdę trudno za 75 zł od osoby i to jeszcze ze śniadaniem. Ale hitem i tak pozostanie stojąca w recepcji lodówka. Którą jak dowiedziałem się od miłej recepcjonistki – szef sam przerobił. Pierwszy raz widziałem, aby zamiast standardowych napojów i batoników w automacie do kupienia były takie produkty jaki: piwo, wódka, papierosy, prezerwatywy, tabletki przeciwbólowe. Trzeba przyznać, że „ma chłop łeb do interesów”.
Dzień Trzeci (16-07-2017)
Na dzień dobry śniadanko. Stół szwedzki, dobrze zastawiony, tylko niestety jakiś jegomość (i nie był to Olo), wbił się przede mnie na chama i wpakował sobie na talerz ze 3 porcje jajecznicy, czym skutecznie pozbawił mnie możliwości najedzenia się tym, co najbardziej lubię jeść na śniadanie. Co prawda panie od razu zabrały się za robienie kolejnej świeżej partii, ale odpuściłem już czekanie konsumując inne przysmaki. Opuszczamy ten uroczy lokal i udajemy się na Łysą Górę. Nie pojechaliśmy tam w celach religijnych. Ani rodzime kulty uprawiane tam przez naszych przodków, jak i współczesne chrześcijańskie nie były powodem, dla którego pragnąłem zobaczyć to miejsce. Powód ten był znacznie inny. Literacki. Nie wiem czy był na świecie drugi taki przypadek, aby więzień skazany na dożywocie, kupił sobie wolność pisząc arcydzieło literackie. Do tego jeszcze pisząc dzieło o swoich przygodach i przeżyciach. Pisząc w języku, którego uczył się dopiero w dorosłym życiu, już w celi. Świat zna Ernesta Hemingwa a nawet Polska nie zna Sergiusza Piaseckiego. Człowiek, którego życiorys jest tak niesamowity, że nie jeden wybitny pisarz miałby problem aby stworzyć taką postać, jaką na pograniczu polsko-sowieckim stworzył wiatr historii. Człowiek, który ponad wszystko na świecie kochał wolność. I głównie przez to, jest to moja bratnia dusza. Mieć tak ogromny talent literacki jak Piasecki… Móc oddać 10 lat swojego życia za 1 dzień jego, tam na pograniczu, idąc przez las z nioską i wypatrywać Wielkiej Niedźwiedzicy…
Podejście pod górę, choć męczące, było do zniesienia. Tym bardziej, gdy idzie się aby zobaczyć miejsce, gdzie powstała jedna z najlepszych polskich książek – Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy. Żal tylko, że w tym miejscu nie znajdziemy dziś tablicy pamiątkowej dla Sergiusza Piaseckiego. Innych pamiątek po więzieniu, też próżno szukać i też pewnie mało kto ich wypatruje i o nie pyta. W rozmowie z panią z punktu informacji turystycznej dowiedziałem się tylko, że budynki więzienne były tam i tam a tablica dla Piaseckiego – не зроблена. Tłum wiernych zmierza na Łysą Górą w celu zobaczenia relikwii z krzyża Jezusa, które według legendy podarował klasztorowi królewicz węgierski Emeryk, syn Stefana I Świętego. Miał on przebywać w Polsce na zaproszenie Bolesława Chrobrego. Będąc na miejscu koniecznie należy udać się na wieżę widokową. Panorama widziana z jej szczytu robi niesamowite wrażenie. Głównie dlatego, że Łysa Góra, jest jedynym wzniesieniem w okolicy, toteż stojąc na jej szczycie mamy widok, o który trudno z innych wież widokowych.
Zejście w dół, wbrew pozorom, wcale nie było łatwiejsze niż wyjście i też zajęło nam sporo czasu. Do tego im bliżej byliśmy podnóża góry, tym bardziej zaczynało kapać z nieba. Na szczęście deszcz rozpadał się na dobre, gdy byliśmy już w Karczmie Mnicha. Tu zamawiamy miejscowy przysmak – Czarcie Jadło, któremu nic zarzucić nie można. No może poza tym, że znacznie fajniejszym rozwiązaniem byłoby podawanie go w chlebie a nie w specjalnie upieczonym do tego cieście, które w konsumpcji nie było już zbyt smaczne.
Droga powrotna do Krakowa mija nam bez przygód. Wyjazd należy zaliczyć do bardzo udanych. Oby takie podróże zdarzały się nam częściej!
WIĘCEJ ZDJĘĆ MOŻNA ZOBACZYĆ W PONIŻSZYCH LINKACH