Powrót na szlak
Niemal cztery lata minęły od mojego ostatniego samotnego wyjazdu w Polskę. Na przeszkodzie stała jedna rzecz. Przyjaźń z moim wiernym towarzyszem wyjazdów – Olem.
Kiedyś jednak musiał nadejść ten dzień, gdy ruszymy na mecze w innych kierunkach. Na długo przed losowaniem I rundy Pucharu Polski – zaklepałem sobie wolne i powiedziałem – jadę. Dokąd? To było mniej ważne, o tym i tak miało zadecydować losowanie.
Olo miał plany wyjazdowe na derby Belgradu a że terminy niemal się pokrywały, to nie mógł towarzyszyć mi w podróży.
Los nie był łaskawy, choć z drugiej strony łaskawy być nie mógł. Jak było się „prawie wszędzie”, przynajmniej tam gdzie jest blisko, to trzeba było liczyć się z tym, że trzydniowy wyjazd na dwa mecze będzie oznaczał konieczność pokonania prawie tysiąca kilometrów. Cóż to jest dla tak zaprawionego w bojach podróżnika i do tego jeszcze miłośnika kolei.
Bagaż ograniczam do niezbędnego minimum. Jeden aparat, jeden krótki obiektyw (rezygnuję z robienia zdjęć z pozycji murawy, więc nie ma potrzeby tachania przez pół Polski teleobiektywu). Trochę ciuchów na zmianę, parę drobiazgów (przy okazji zrobiłem porządek w plecaku w którym udało mi się znaleźć zgubione 3 lata temu nożyczki!). Plecak na plecy, torba na ramię i w drogę.
Wcześniej rzecz jasna planuję dokładnie co i jak. Choć terminarz był tak napięty, że planowanie ograniczyło się głównie do spisania rozkładu pociągów.
Poniedziałek, godzina 14 wsiadam do PKP Intercity – kierunek Kalisz.
Najstarsze miasto Polski – choć do dziś trwają spory historyków czy Calisia wzmiankowana przez Klaudiusza Ptolemeusza – to faktycznie Kalisz. Ja, jako potomek Marka Tulliusza Cycerona (kto nie wierzy niech sprawdzi tłumaczenie nazwiska Cyceron) jestem pewien, że Calisia to dawna nazwa Kalisza a że fakty nie do końca to potwierdzają to… tym gorzej dla faktów.
Podróże koleją to jeden z moich ulubionych sposobów nie tylko przemieszczania się, ale również spędzania wolnego czasu. Zwłaszcza jak zajmuje się wygodnie miejsce przy oknie. W takim wypadku zabrana na drogę lektura przegrywa z widokami zza okna. Zwłaszcza, że taka obserwacja pozwala zobaczyć zwierzęta, których na co dzień nie widuje się w mieście. O ile sarenki to dość powszechny widok (choć dziś w mieście trudno zobaczyć nawet krowę) o tyle pierwszy raz w życiu miałem okazję zobaczyć czaplę białą, która cierpliwie wpatrywała się w staw w oczekiwaniu na swój obiad.
Na miejsce docieram tuż przed godziną 19, szybkie meldowanie się w wynajętej kawalerce i pozostaje jedynie spożyć wieczerzę i nabierać sił przed dniem następnym. W okolicy bloku, gdzie znajdowała się moja kwatera główna był hipermarket, więc po chwili wracałem z plecakiem pełnym wiktuałów.
Wtorek, czyli mój drugi dzień wyjazdu zaczynam od obfitego śniadania. Nie jest to stały element mojej diety, wręcz przeciwnie. Śniadania jadam tylko na wyjazdach (jeżeli jest w cenie noclegu) i na Wielkanoc. Tu w pakiecie posiłku nie było, ale przyzwyczaiłem się do śniadań wyjazdowych. Taka mała odmiana od codzienności – podobnie jak oglądanie telewizji, bo w mieszkaniu już prawie dziesięć lat temu zrezygnowałem z telewizora.
Pierwszym i w zasadzie jedynym punktem turystycznym jaki miałem w planach był cmentarz żydowski. Tych, którzy jeszcze nie wiedzą informuję, że od tego roku rozpoczęliśmy z Olem kręcenie vloga – „CMENTARZE ŻYDOWSKIE W POLSCE”. Wszystkie odcinki znajdziecie na naszym kanale na YouTube. Ponieważ z tego cmentarza powstanie osobny materiał tu ograniczę się tylko do informacji, że teren nekropolii jest ogrodzony i zamknięty, więc musiałem robić zdjęcia przez ogrodzenie.
Zamknięty cmentarz sprawił, że pojawiło się trochę wolnego czasu. Na taką okoliczność miałem w planach zwiedzenie Kaliskiego Grodu Piastów. Łapię taxi i jadę na miejsce. Dłużej niż podróż taksówką trwało oczekiwanie na kogoś, kto zechce pobrać ode mnie opłatę za bilet. Po kwadransie rezygnuję z oczekiwania i zaczynam zwiedzanie planując zapłacić po jego zakończeniu.
Skansen zrobiony jest bardzo dobrze. Odwzorowuje on to, co na temat życia ludzi z tego okresu wiem z historii – choć ekspertem od czasów piastowskich nie jestem. Zwiedzenie całego obiektu zajęło mi jakąś godzinę, po czym wracam pod kasy i znów nie ma nikogo, kto by chciał pobrać opłatę. Udaje mi się namierzyć panią przewodnik z innej placówki, która oprowadzało grupę zwiedzających i również poszukiwała kogoś z obsługi. Na szczęście pani przewodnik miała numer telefonu i po kwadransie mogłem z czystym sumieniem opuścić teren grodu Piastów. Oczekując na kolejną taksówkę, stwierdzam, że do rozpoczęcia meczu mam jeszcze kilka godzin a zaliczyłem już wszystkie planowane punkty. Nie pozostaje zatem nic innego jak udać się na stare miasto. I tu muszę zrobić małą lekcję historii.
Kalisz jest jednym z najstarszych miast w Polsce, jednak nie znajdziemy tam praktycznie żadnych zabytków. Powodem tego były działania ofensywne armii niemieckiej podczas I Wojny Światowej. Kalisz był wówczas miastem należącym do Rosji i stolicą Guberni Kaliskiej, która była najdalej wysuniętym na zachód terytorium państwa Carów. To historyczne miasto stało się chyba największą ofiarą Wielkiej Wojny. Dzień po tym jak Niemcy wypowiedzieli wojnę Rosji, wojska cara poddają bez walki opuszczają miasto – leżące kilka kilometrów od granicy. To czego nie zdołali zabrać Rosjanie, zostaje spalone. Władzę w mieście przejmują Polacy. Niemcy pojawiają się następnego dni i początkowo nic nie wskazuje na to, że dojdzie tu do tragedii. Przypadkowe pojedyncze strzały w stronę niemieckich żołnierzy, powodują nieproporcjonalnie krwawy odwet. Niemcy wprowadzają drakońskie prawa, domagają się ogromnej kontrybucji i biorą zakładników. Pomimo spełnienia wszystkich żądań przez mieszkańców Kalisza, wojska Kajzera decydują się na ostrzał miasta z pobliskich wzgórz. Do drugiego etapu niszczenie miasta również dochodzi z powodu błahego powodu. Spłoszony na rynku miasta koń wywołuję panikę wśród obecnych. Padają strzały, giną przypadkowi cywile i żołnierze a Niemcy znów uznają to za powód do krwawej zemsty. Na rynku rozstawione zostają kartacze, miasto jest przez ponad godzinę bombardowane, wybuchają pożary, giną setki ludzi a Niemieccy żołnierze w szaleńczym amoku rzucają się w wir zbrodni. Dochodzi do morderstw, grabieży, gwałtów. Kalisz zostaje dosłownie zrównany z ziemią. W efekcie czego licząca na początku miesiąca 70 tysięcy mieszkańców, populacja miasta kurczy się do rozmiaru 5 000 osób. Część mieszkańców zdołała zbiec i w kolejnych latach powraca do zburzonego miasta. Do odbudowy Kalisza dochodzi dopiero po zakończeniu I Wojny. Wtedy już odrodzona Polska stawia to sobie za punkt honoru. Odbudowa trwa przez cały okres XX-lecia międzywojennego i dopiero pod koniec lat trzydziestych populacja Kalisza wraca do stanu sprzed niemieckiej agresji.
Kaliski rynek, choć w pełni odbudowany ma swój urok. Ma też bardzo przyjemną knajpkę w której zjadłem obiad za 19 zł. Czasu znów nadmiar, więc znów klikam na aplikację TAXI KALISZ (od dziwo w Kaliszu nie ma UBER-a) i wracam do hotelu. Chwila relaksu, przepakowania się i ponownie zmawiam taxi, tym razem w celu udania się na stadion piłkarski. Problemy ze złapaniem wolnego kierowcy sprawiły, że na stadion wchodzę równo z wejściem piłkarzy na murawę a odbierając akredytację słyszę pierwszy gwizdek. Znajduję wolne miejsce na trybunie prasowej i mogę w spokoju podziwiać piłkarskie widowisko. Grający na co dzień w III lidze (II z nazwy) Kalisz podejmował pierwszoligowca (nowomowa EKSTRAKLASA) z Szczecina. Kwestia awansu do następnej rundy Pucharu Polski, wydawała się być przesądzona w momencie zdobycia przez gości pierwszego gola. Gospodarze nie podłamali się tą stratą i zagrali naprawdę znakomity mecz, ku uciesze miejscowych kibiców i mojej również, wygrywając 2:1. Dawno nie widziałem tak dobrego piłkarskiego widowiska. KKS Kalisz zagrał po prostu lepiej od Pogoni i wygrał w pełni zasłużenie awansował do następnej rundy. Ja znów zamawiam taksówkę i wracam do swojego hotelu, regenerować siły, bo następnego dnia z Kalisza przenoszę się do Włocławka.
Droga do Włocławka biegła przez Pabianice. Brak bezpośredniego połączenia PKP wymusił dwugodzinny pobyt na pabianickim dworcu. Sam dworzec malutki, ale było kilka krzeseł. Początkowo planowałem udać się do pobliskiego parku, ale aura skutecznie mnie do tego zniechęciła. Trochę czytam, ale że pora wczesna, to literki mi skaczą i oczy same się zamykają. Dreptam więc w pobliżu dworca, z czego ucieszył się miejscowy gołąbek, bezskutecznie próbujący przebić skorupę znalezionego orzecha. Kilka kroków w jego stronę, nacisk 110 kg na orzech i ptaszek miał zapewniony posiłek na cały dzień.
Dworzec w Włocławku jest obecnie w remoncie a w zasadzie go nie ma, bo sam budynek dworca jest budowany od nowa. Tymczasowy, to kilka kontenerów z kasą biletową, toaletą więc w sumie nie ma co narzekać. Galopująca inflacja sprawiła, że pomimo oszczędnego gospodarowania wyjazdowym budżetem, zmuszony byłem sięgnąć po żelazną rezerwę. Więc z sobie tylko znanego miejsca wyjmuję dwa zielone banknoty, z których jeden postanowiłem wymienić na złotówki. Z własnej wygody postanowiłem tej wymiany dokonać na pobliskiej placówce pocztowej. Był to zły pomysł. Brak kolejki do okienka na którym było napisane „kantor” wcale nie oznaczał szybkiej obsługi. Dopiero po pięciu minutach zrozumiałem co też tak usilnie próbuje znaleźć w komputerze pani dokonująca zamiany waluty. Nie, nie był to aktualny kurs amerykańskiego dolara. Okazało się, że mam całkiem nowy 50 dolarowy banknot a pani próbował w wyszukiwarce Google znaleźć jego zdjęcie. Co wcale nie jest proste, bo po wpisaniu do wyszukiwarki hasła 50 dolarów pojawiają się zdjęcia starych kolekcjonerskich banknotów. Pani w końcu widząc robiącą się za moimi plecami kolejkę decyduje się na zamianę waluty. Portfel uzupełniony o wizerunki polskich władców, pora szukać taksówki. Włocławek jest zbyt małym miastem, aby działał tam BOLT czy UBER. Nolens volens decyduję się na skorzystanie z usług miejscowego „betona”. O ile w dużych miastach korporacje obstawiające dworce należą przeważnie do tych najdroższych a kierowcy do najbardziej cwanych o tyle ta reguła zdaje się nie obwiązywać w mniejszych miastach. Już po chwili jadę z sympatycznym panem Andrzejem, który swoją pracę na taxi rozpoczął w roku… moich urodzin. Umawiamy się też na kurs następnego dnia.
Z noclegu w Kaliszu byłem bardzo zadowolony. Ten we Włocławku mnie rozczarował. Cena jednego noclegu, to prawie tyle samo ile dwóch poprzednich do tego pokój bez okien! Poszukując noclegu kieruję się trzema kryteriami:
- cena
- minimalny standard, czyli pokój z prywatną łazienką
- lokalizacja blisko głównych punktów, które chcę w danym miejscu zobaczyć
Włocławski hotel spełniał głównie ten punkt trzeci. Cmentarz żydowski miałem dosłownie po drugiej stronie drogi a stadion niespełna 500 metrów od swojej kwatery głównej. Mimo to zobaczyłem spory kawałek miasta, decydując się na dłuższy spacer do mającego dobre opinie lokalu z kebabami. Internetowe opinie nie kłamały i lokal w pełni zadowolił gusta takiego smakosza kebabów jak ja. Dodam jeszcze, że za naprawdę dużą porcję (która w lokalu miała nazwę „średnia”) zapłaciłem 18 zł.
Zmęczony długim spacerem i wcześniejszym poszukiwaniem kwater żydowskich na cmentarzu komunalnym decyduję się na powrót pod hotel… nie, tym razem nie taksówką, choć taki był pierwotny plan. Zaraz obok lokalu był przystanek autobusowy i linia która jechała pod mój hotel, więc tym razem podróż kosztowała mnie tylko 2,60 zł. W hotelu łapię jeszcze godzinę snu, aby zregenerować siły przed wieczornym meczem.
Na stadion docieram piechotą i robię klasyczny błąd nowicjusza. Zamiast skręcić w lewo, skręcam w prawo, gdzie kierują się wszyscy. W efekcie czego odbijam się od jednej bramy na drugiej udaje mi się wejść, ale okazuje się, że to nie ta dla mediów tylko dla VIP-ów więc się wycofuję (choć w sumie nikt mnie do tego nie zmuszał). Ostatecznie robię pełne koło włoku stadionu i znajduję supertajne, niczym nie oznaczone wejście dla mediów i niższych rangą VIP-ów. O tym, że moja plakietka media miała najniższą wartość przekonałem się próbując wejść na… sale konferencyjną. Ochrona stwierdziła, że nie mam… opaski a, że sala konferencyjna została zamieniona w stołówkę, musiałem obejść się smakiem. Jedynym plusem mojej plakietki media było to, że na trybunie prasowej były miejsca siedzące, których brakło dla niższych rangą VIP-ów na sektorze. Sektor pełny na full i jeszcze tak samo znajdujący się po drugiej stronie boiska sektor SUPER VIP. Trochę luzu, ale też nie za wiele było na miejscach dla kibiców. Nie ma się co dziwić, ten mecz to było prawdziwe piłkarskie święto dla drużyny Włocłavii. Niestety miejscowi kibicie nie mogli przeżyć tej radości jakiej świadkiem byłem dzień wcześniej w Kaliszu. Tym razem boiskowej niespodzianki nie było. Po meczu jeszcze szybki kurs do Lidla, który tuż przed zamknięciem przeżywał oblężenie. Sałatka i rybka w puszce na kolację, powrót do hotelu, drzemka. Wstaję rano – dojadam to czego nie zjadłem wieczorem, wrzucam do torby strój nocny a na siebie wrzucam strój dzienny, oddaję klucz na recepcji i dzwonię do pana Andrzeja, który już po kilku minutach jest na miejscu. Tak, jak to uzgodniliśmy dzień wcześniej, nim udam się na dworzec muszę odwiedzić jeszcze jedno miejsce. Punkt obowiązkowy dla każdego Polaka, który zawita do Włocławka.
Tamę, gdzie mordercy z Służby Bezpieczeństwa wrzucili ciało pobitego na śmierć księdza Jerzego Popiełuszki. Istnieje też druga wersja tych wydarzeń sformułowana przez prokurator Witkowskie, badające sprawę mordu na początku lat 90-tych. Zdaniem Witkowskiego, grupa dowodzona przez Grzegorza Piotrowskiego dokonała jedynie porwania księdza Jerzego Popiełuszki, po czym przekazała go funkcjonariuszom WSW a ci mieli księdza torturować w specjalnie przygotowanym wcześniej bunkrze w Kazuniu obok Nowego Dworu. Tam Popiełuszko miał być brutalnie torturowany jeszcze przez kilka dni.
Myślę, że postaci ksiądza Popiełuszki nie muszę nikomu przedstawiać i każdy zna jego tragiczne losy.
Bez względu która z wersji o śmierci jest prawdziwa – Popiełuszko za głoszenie prawdy, miłość do Ojczyny, zapłacił najwyższą cenę.
W miejscu, gdzie znaleziono ciało księdza, znajduje się tablica pamiątkowa. W bliskiej odległości od tamy postawiony na pamiątkę duży krzyż.
Wracając na dworzec pytam pana Andrzeja, czy pamięta te wydarzenia. W sumie głupie pytanie, bo pewnie pamięta je każdy kto wtedy żył. Pan Andrzej dopowiada mi tylko ciekawostkę, że milicjant który nadzorował miejskie taksówki ponoć tego dnia zatrzymał do kontroli drogowej samochód z grupą Piotrowskiego. Oczywiście widząc legitymacje nie zajrzał do bagażnika.
Docieram na dworzec a do odjazdu pociągu mam jeszcze dwie godziny. Obok placu budowy, jakim obecnie jest dworzec w Włocławku, widzę budkę z migającymi siódemkami. A tam, raz kozie śmierć, dwadzieścia złotych nie pieniądze. Pół godziny zabawy w takcie której wrzuciłem do maszyn 30 zł aby wypłacić 70zł. Prawie zwróciło mi się za bilet. Droga powrotna do Krakowa, to głównie drzemka przeplatana oglądaniem widoków za oknem. W Krakowie jestem o 19. Wreszcie mogę zamówić UBER-a i tuż po godzinie dwudziestej leżę już w łóżku, bo następnego dnia muszę wstać do pracy o 4:30…
Brakowało mi tych wyjazdów. Zapuściłem się i rozleniwiłem. Pora wrócić na stałe na szlak. Trochę jeszcze miejsc w Polsce do odhaczenia zostało…
Dariusz Grochal
fot. autor