PPMiD: Częstochowa-Kluczbork-Koniecpol
Plan naszej kwietniowej wyprawy, ustalaliśmy długo i dokładnie. Jeszcze dzień przed wyjazdem został on poddany drobnej korekcie. Ostateczna wersja zatwierdzona i na szlak ruszamy w piątek z „końca świata”. Tym określeniem nazywamy jedną z autobusowych zajezdni w Krakowie. Co ciekawe, na koniec świata jedzie autobus z mojej Nowej Huty (który ma tu drugą pętlę). Jest to jedna z najdłuższych tras autobusowych w mieście. Czas wykorzystałem na lekturę, po ponad godzinnej podróży melduję telefonicznie swoje przybycie na miejsce. Po chwili Olo podjeżdża 3d-busem i ruszamy w drogę.
Azymut Ziemia Święta. Do Katowic dojechaliśmy tak szybko, że nawet nie zorientowałem się w którym momencie zaczynamy opuszczać aglomerację śląską, kierując się w stronę Jasnej Góry. Mając spory zapas czasowy postanawiamy zjeść na trasie obiad. Poszukiwanie przydrożnego zajazdu polega na jednym. Jeżeli widzisz, że gdzieś jest duży parking dla tirów i jest on wypełniony samochodami to znaczy, że tu warto się zatrzymać.
Trafiamy do zajazdu – Gospoda u Karola.
Typowo polska kuchnia, posiłki serwowane niemal w tempie baru mlecznego, choć jakościowo znacznie lepsze (nie mam nic do barów mlecznych, bardzo je lubię, ale wiadomo, że jest to zawsze opcja niskobudżetowa). Tu było znacznie wykwintniej i zaskakująco tanio, jak na jakość i szybkość. Lokal zdecydowanie wart polecenia.
Typowo polska kuchnia, posiłki serwowane niemal w tempie baru mlecznego, choć jakościowo znacznie lepsze (nie mam nic do barów mlecznych, bardzo je lubię, ale wiadomo, że jest to zawsze opcja niskobudżetowa). Tu było znacznie wykwintniej i zaskakująco tanio, jak na jakość i szybkość. Lokal zdecydowanie wart polecenia.
Po tak obfitym posiłku nie możemy się już doczekać dojazdu pod stadion Skry. Zwłaszcza ja, aby zgodnie z polską tradycją zrobić po obiedzie drzemkę. GPS prowadzi nas przez Częstochowę sprawnie, zaskakuje nas „ostatnia prosta” do stadionu, która może wystraszyć, a jakość nawierzchni drogi jest niesamowitym kontrastem do jakości stadionu. Od razu po przyjeździe kierujemy się w stronę budynku klubowego.
Skra posiada bardzo kameralny stadion ze sztuczną nawierzchnią. Budynek jest nowy, bardzo zadbany a w środku panuje wręcz rodzinna atmosfera. Odnajdujemy w sekretariacie panią Olę, z którą jak się okazało Olo, korespondował w sprawie akredytacji. Te otrzymaliśmy już wcześniej bez problemu. Teraz otrzymujemy jeszcze zaproszenie do klubowej kawiarenki, gdzie pani Ola, częstuje nas kawą a na stołach leżą półmiski pełne pysznych ciast.
Z tak miłego miejsca aż nie chce się wychodzić na murawę. Obowiązki redaktorskie jednak wzywają i na dobry kwadrans przed pierwszym gwizdkiem jesteśmy już na placu gry.
Skra pewnie wygrywa swój mecz. To zostało opisane w naszej meczowej relacji.
Z tak miłego miejsca aż nie chce się wychodzić na murawę. Obowiązki redaktorskie jednak wzywają i na dobry kwadrans przed pierwszym gwizdkiem jesteśmy już na placu gry.
Skra pewnie wygrywa swój mecz. To zostało opisane w naszej meczowej relacji.
Po zakończeniu spotkania ruszamy w dalszą drogę. Docelowo do Starego Olesna, gdzie mamy nocleg. Nim jednak dotarliśmy na miejsce odpoczynku, robimy sobie postój w pizzeri Soprano w Oleśnie, gdzie znów trafiamy na bardzo miłą kelnerkę i wyśmienitą pizzę. Była to chyba najlepsza pizza, jaką w życiu jadłem.
Do hotelu przyjeżdżamy „zapięć dwunasta”. Ta metafora ma tu swoje znaczenie, albowiem klucze do pokojów, odbieramy w zajeździe, który zamykany jest o 22. Pani czekała już tylko na nas. Następnie pokazuje nam kierunek w którym mamy się udać. Najłatwiej pobłądzić na prostej drodze i parkując pod hotelem, zamiast do niego, pakujemy się na teren prywatnej posesji. Właścicielka posesji, jest bardzo miłą osobą, która wskazuje nam właściwy budynek. Ten ma dość specyficzny kształt. Jeden baaaaaaaardzo długi korytarz z wejściami do pokojów po bokach. Zgadnijcie gdzie znajdował się nasz pokój? Oczywiście na samym końcu tego korytarza. To jak na razie pierwszy i jedyny mały minus naszej wyprawy. Bo same pokoje bardzo przyjemne a nocując w nich czujemy się jakbyśmy spali w Bieszczadach.
Pobudka dla mnie bardzo przyjemna, dla Ola nieco mniej. Podobno „dochodziły lekkie odgłosy chrapania”. Zestaw śniadaniowy w zajeździe palce lizać. Po posileniu się jajecznicą, wracamy do hotelu. Chwila relaksu, trochę redakcyjnych obowiązków i w drogę.
Do Kluczborka docieramy w niespełna kwadrans i w zasadzie nie mamy co robić. Planem było zobaczenie miasta. To, co zobaczyliśmy, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Zostawiamy samochód w parku pod stadionem. Po drodze na rynek, widzimy jakąś budowlę. Podchodzimy i już po chwili wiemy, że to glorieta dla mieszkańców Kluczborka poległych na I wojnie światowej. Mała lekcja historii. Kluczbork w tym czasie był niemieckim miastem. Więc glorieta jest na pamiątkę poległych Niemców. Nie chce mi się już po raz kolejny opisywać tego, co zobaczyłem. Miasto zrobiło co trzeba, zabytek odnowiony, park posprzątany, miło przyjemnie. Muszę jednak wlać łyżkę dziegciu i powtórzyć za klasykiem „Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy”. Tylko na taki komentarz zasłużył sobie ten, kto postanowił tam wrzucić butelkę po piwie. I słowa te kierowane są do tego troglodyty a nie do władz czy mieszkańców Kluczborka.
Im dłużej jednak spacerujemy po Kluczborku, tym bardziej czujemy się niczym Kapuściński a Afryce. Wszyscy na nas patrzą jakimś niezbyt przychylnymi okiem i co krok mijamy grupki pijące alkohol, których wyraz twarzy nie zdradza ich pociągu do zdobywania wiedzy. Miasto zrobiło na nas wrażenie pustego, może to przypadek, a może specyfika mniejszych miast. To też z minuty na minutę, chodzimy coraz mniej pewniej, coraz bardziej rozglądając się na boki.
Momentem, w którym już na poważnie zaczynam rozglądać się dookoła, jest chwila, kiedy to Olo kręci filmy a ja widzę typka, wskazującego na niego palcem. Nie widziałem co dzieje się za winklem, więc przez moment zaistniała realna obawa i po raz kolejny w duchu pomyślałem sobie. Tak, śmiejcie się. Właśnie po to się jeździ na wyjazdy w glanach. Butach niezastąpionych nie tylko na wyboistych drogach, ale w razie potrzeby mogących służyć jako oręż w walce. Na szczęście, miejscowi nie wszczynają zaczepki.
Przyśpiesza to naszą decyzję, aby zakończyć zwiedzanie i udajemy się do zauważonej wcześniej Kluczburgerowni. Lokal niezbyt zachęca do wejścia, ale obsługa okazuje się bardzo miła a serwowane dania bardzo smaczne. Tu kolejny kluczowy moment wycieczki. W trakcie naszej konsumpcji do lokalu wchodzi mężczyzna który chwilę wcześnie (podobno za nic) dostał na ulicy w zęby.
Biorąc pod uwagę fakt, że jedliśmy akurat burgery z frytkami w amerykańskim stylu, znów zapachniało dzikim zachodem.
Bez żadnej zaczepki dochodzimy do samochodu. Decydujemy się wjechać na teren stadionu a tam już inny świat. Miejscowi bardzo mili, sympatyczni, przyjemna atmosfera. Kawka, wyjście na mecz (upał), przerwa, catering, trochę nietypowy (chyba sponsorem musi być jakiś lokalny producent wędlin. Kanapki ze smalcem ze skwarkami, kiszka, salceson, kiszone ogórki – wszystko (nie próbowałem tylko czarnego salcesonu) wyśmienitej jakości. Druga połowa meczu i ambiwalentne odczucia po opuszczeniu tego miasta. Jakbyśmy byli momentami w dwóch różnych światach.
Bez żadnej zaczepki dochodzimy do samochodu. Decydujemy się wjechać na teren stadionu a tam już inny świat. Miejscowi bardzo mili, sympatyczni, przyjemna atmosfera. Kawka, wyjście na mecz (upał), przerwa, catering, trochę nietypowy (chyba sponsorem musi być jakiś lokalny producent wędlin. Kanapki ze smalcem ze skwarkami, kiszka, salceson, kiszone ogórki – wszystko (nie próbowałem tylko czarnego salcesonu) wyśmienitej jakości. Druga połowa meczu i ambiwalentne odczucia po opuszczeniu tego miasta. Jakbyśmy byli momentami w dwóch różnych światach.
Po powrocie już w naszej izbie, robimy wyżerkę, a ja w końcu stawiam obiecany prawie rok temu Olowi obiad. Porcja OGROMNA! Widać, gdzieś na szlaku zgubiliśmy część polskich genów, bo zamawiamy po piwie do posiłku i żadnemu z nas nie udaje się dopić kufla do końca…
Powrót, hotel, pisanie…
Co nas spotka jutro?
Co nas spotka jutro?
Ostatni dzień przyniósł duże zmiany planów.
Definitywnie dochodzimy do wniosku, że mecze o 11:00 rano to masochizm i nie będziemy w tym uczestniczyć. Wieczorem, wypatrzyłem jeszcze jeden możliwy do zobaczenia mecz. Było to spotkanie w Częstochowskiej A klasie w Koniecpolu. Ustalamy plan dnia: jedziemy na mecz Raków – Stomil a potem na pierwszą połowę na meczu do Koniecpola.
Definitywnie dochodzimy do wniosku, że mecze o 11:00 rano to masochizm i nie będziemy w tym uczestniczyć. Wieczorem, wypatrzyłem jeszcze jeden możliwy do zobaczenia mecz. Było to spotkanie w Częstochowskiej A klasie w Koniecpolu. Ustalamy plan dnia: jedziemy na mecz Raków – Stomil a potem na pierwszą połowę na meczu do Koniecpola.
Śniadania zjeść się nie udało, bo nasz zajazd otwierał się dopiero o 11 (w sumie kto by tam miał coś jeść wcześniej) więc nawet bez łyka porannej kawy ruszamy na szlak. Droga do Częstochowy z małym pitsopem po drodze na posiłek w Bierdonce. Na szczęście jest pracująca niedziela i można normalnie zrobić zakupy. Do Częstochowy dojeżdżamy bez przygód. Te zaczynają się pod stadionem. Jesteśmy odsyłani od bramy do bramy i dopiero trzecie podejście okazuje się właściwe. Parking na stadionie, trochę się kręcimy po obiekcie by po chwili wylądować na murawie.
Ustawiamy się tak aby mieć słońce za plecami, co w przypadku stadionu Rakowa, sprawia też, że za plecami mamy młyn gospodarzy. W końcu mecz z dopingiem. W trakcie pierwszej połowy dojeżdżają też kibice z Olsztyna więc na trybunach głośno. Na murawie też ciekawie, bo już po paru minutach gry Stomil dostaje rzut karny, zamieniony na gola. I wszystko byłoby fajnie gdyby nie to, że w ok. 20 minucie spotkania zaczyna kropić. Krople padające z nieba powoli przypierają na sile i po woli deszcz zamienia się w ulewę a ta bardzo szybko przechodzi w burzę i teraz z nieba leci grad! W końcu przydają się na tym wyjeździe moje glany, więc o mokre podłoże nie musze się martwić. Gorzej ze sprzętem. Na szybko ubrana kurtka, pod nią chowam aparat, ratuję Ola parasolką i ten kuli się pod nią z dwoma naszymi plecakami. Po dobrych 10 minutach opady ustają, wychodzi słońce, które osusza nieco nasze ubrania. Decydujemy jednak, że mecz, choć ciekawy, kończymy w po pierwszej połowie i mokrzy w deszczu, bo tuż przed przerwą znów się rozpadało ruszamy w dalszą drogę. Kierunek Koniecpol. Po drodze istny pogodowy kalejdoskop, od rażącego po oczach słońca do burzy, która ogranicza widoczność do 1 metra. Na szczęście im bliżej celu tym pogoda ładniejsza. Na miejscu zastaje nas upał. Budzimy małą sensację swoim pojawieniem się, ale miejscowi nie są zbyt rozmowni. Kręcimy, pstrykamy, jak próbuję zrobić zdjęcia miejscowego zabytku, ale ponieważ dostęp do niego jest zamknięty rezygnuję z chodzenia na dziko po prywatnej posesji. Parę klimatycznych zdjęć i na mecz.
Pierwszy od niepamiętnych czasów mecz, który oglądamy z trybun. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałem taką okazję. Nie liczę tego meczu na Cracovii, który oglądałem na siedząco z loży prasowej, bo wtedy mój pobyt na trybunie wymusiła kontuzja i mecz oglądałem z nogą w gipsie.
Fajnie tak raz na czas, usiąść na trybunie, zwłaszcza jak są jeszcze moje ukochane ławki a nie te nowoczesne krzesełka. Mecz mija nam na rozmowie na piłkarskie tematy. Już mocno zmęczeni, wszak odrobina luzu psychicznego od nadmiaru obowiązków dała wytchnienie głowie, ale organizm przypomniał sobie, że można pracować na niższych obrotach i ten ciągły brak adrenaliny, spowodował, że wychodziło z nas zmęczenie. Tu też swoją wizytę kończymy po pierwszej połowie i teraz już zmierzamy w stronę naszych domów.
Fajnie tak raz na czas, usiąść na trybunie, zwłaszcza jak są jeszcze moje ukochane ławki a nie te nowoczesne krzesełka. Mecz mija nam na rozmowie na piłkarskie tematy. Już mocno zmęczeni, wszak odrobina luzu psychicznego od nadmiaru obowiązków dała wytchnienie głowie, ale organizm przypomniał sobie, że można pracować na niższych obrotach i ten ciągły brak adrenaliny, spowodował, że wychodziło z nas zmęczenie. Tu też swoją wizytę kończymy po pierwszej połowie i teraz już zmierzamy w stronę naszych domów.
Po drodze trzy postoje. Pierwszy w Lelowie gdzie napotykamy Ohel Cadyka Bidermanna
Później Olo odbiera z Krzeszowic swojego potomka i w trójkę, udajemy się na całkiem smaczny kebab u Pajdy do Zabierzowa. Stamtąd prosto do Nowej Huty. Samochód i moich miłych towarzyszy opuszczam tak obładowany torbami, jakbym wracał z wyprawy na Mont Everest a nie na 3 dniowy objazd po stadionach. Cóż znak czasów i trzeba być na bieżąco i dźwigać kilogramy elektroniki.
Wyjazd zaliczam do w pełni udanych.
Wyjazd zaliczam do w pełni udanych.
4 mecze w 3 dni w tym, jak dla mnie, 3 nowe stadiony. Aha, chciałoby się aby taki weekend był co tydzień.
WIĘCEJ ZDJĘĆ
WIĘCEJ ZDJĘĆ